We wrześniu 1939 r. Lwów znalazł się w kleszczach dwóch wrogich armii. Od pierwszych dni wojny Niemcy z wściekłością atakowali miasto. Po inwazji sowieckiej pod Lwów dotarły także pierwsze oddziały Armii Czerwonej. Polaków nękali także nie znający litości Ukraińcy.
Jedne z najzacieklejszych walk toczyły się w okolicach lwowskiego dworca kolejowego. Rozpoczęły się intensywnym bombardowaniem. Celem Niemców było zniszczenie torów, sparaliżowanie transportu, a następnie opanowanie dworca - jednego z najbardziej strategicznych punktów miasta.
Młody kaliszanin Józef Grzegorzewski trafił do Lwowa jednym z wojskowych transportów. Obsadzono go na dworcu jako telegrafistę. Miał broń, ale bez naboi. Powiedziano, że dostanie je później. Pamięta falę uchodźców i wojskowych przelewającą się przez dworzec. - Przyjechał pociąg. W tym samym momencie rozpoczął się nalot - wspomina. Rozpętało się prawdziwe piekło. - Po raz pierwszy widziałem wagony stojące na sztorc. Wszędzie wybuchały bomby, sypało się szkło ze zniszczonego dachu, kaleczyło ludzi - dodaje.
Wielka ucieczka
Kiedy wojskowi i cywile przeczekiwali nalot pod jedną ze ścian, nagle pojawiło się wśród nich kilku oficerów. Kucnęli jak wszyscy. - Co robimy, panie generale? - zapytał jeden z nich. - Wycofujemy się - odparł zapytany. Po chwili wybiegli. Żołnierze, którzy słyszeli ich słowa, postanowili zrobić to samo. Po schodach wydostali się na tory. Tamtych już nie było. - Nie widzieliśmy, gdzie się podziali. Rozglądaliśmy się, żeby za nimi pójść. Przepadli, jakby się rozpłynęli - mówi Grzegorzewski. Samoloty wciąż siały zniszczenie. - Nie było sensu tam stać. Zaczęliśmy biec torami. Bomb i niewypałów leżało na nich jak maku - wspomina 94-letni starzec. Droga ucieczki była ograniczona - tory wiodły głębokim wykopem. Po jakimś czasie wspięli się na ogrodzenie i weszli do jednego z kolejarskich domków. Ale i tu nie było bezpiecznie. Pobiegli dalej. - Uszliśmy kawał drogi, kiedy zaatakowali nas uzbrojeni w karabiny i granaty Ukraińcy. Widzieliśmy, że ze stojących na torach wagonów kradli, co się dało - sukienne mundury, siodła na konie - mówi Grzegorzewski. Wyposażeni w karabinki bez amunicji żołnierze nie mogli się nawet bronić - musieli uciekać. Po jakimś czasie natknęli się na Sowietów. Czerwonoarmiści załadowali ich na zisa. - Zebrali nas na jakiejś łące. Przyszedł Sowiet i mówi: "My was puścimy, wy nam niepotrzebni. Idźcie do Polski i róbcie rewolucję". I puścili nas. Znowu uciekaliśmy i było jeszcze gorzej, bo wokół czyhali rozjątrzeni Ukraińcy. Opowiadano, że starców na łóżkach dobijali, że chwytali dzieci za nogi i roztrzaskiwali o ściany. Ale Bóg dał, że człowiek zdążył jeszcze uciec. Uciekając ze Lwowa modliłem się do Matki Najświętszej, do Pana Jezusa i do mojego patrona św. Józefa. I św. Józef wyprowadził mnie z tego piekła. Jemu zawdzięczam, że żyję, że nie wpadłem w ręce Sowietów czy Ukraińców - wyznaje mężczyzna. Ci, których to spotkało - zginęli.
Ze Lwowa grupa żołnierzy doszła pieszo w okolice Lublina. Tu osaczyli ich Niemcy. Tak rozpoczął się dla Józefa Grzegorzewskiego pięcioletni okres niewoli w obozach jenieckich.
Głód, chłód i ... wszy
- Wozili nas jak małpy w klatkach - mówi. Pierwszym miejscem pobytu był obóz w Altengrabowie k. Magdeburga. Potem Moosburg w Bawarii. - To było przed Bożym Narodzeniem. Spadło dużo śniegu. Trzymali nas w namiotach. Spaliśmy na gołej ziemi. Żeby choć trochę się ogrzać kładliśmy się jak śledzie, jeden przy drugim. Poprzeziębialiśmy się wszyscy. Siusiać chodziliśmy co pięć minut. A później to już wszyscy pod siebie robili, powstał smród. Z braku wody zalęgły się wszy. Człowiek sam siebie się brzydził. Ale wytrzymałem. Znalazłem puszkę od konserw, cegiełki, zdjąłem z siebie koszulę, włożyłem do puszki, podpaliłem i gotowałem. Wyprać nie było w czym. Kiedy człowiek zaoszczędził trochę wody, to chociaż wszy pozabijał. Rozwieszona koszula nie wysychała tylko zamarzała. I taką się wkładało. Ale już bez wszy. Nie na długo to jednak starczało. Człowiek wszedł znowu w ten rój zawszony i znowu go oblazły. Pewnego razu położyłem się w namiocie, obudziłem się, i zobaczyłem gwiazdy. Pod ciężarem śniegu namioty się porozdzierały - opowiada.
Po przyjeździe jakiejś inspekcji życie w obozie stało się znośniejsze. Zbudowano baraki, zainstalowano krany z wodą. Wkrótce Grzegorzewski trafił do Arbeitskommando. Pracował u niemieckiego barona. Potem przeszedł przez kilka kolejnych obozów. Ostatni był w Memmingen, tuż pod szwajcarską granicą. Wielu uciekało do Szwajcarii. Grzegorzewski doczekał w obozie końca wojny. Kiedy przyszli Amerykanie, zaciągnął się do ich armii - na wojnę z Japończykami. Wkrótce pojawiła się jednak możliwość wyjazdu do Polski. Wrócił do Kalisza - do starych rodziców i kalekiej siostry. - Bóg mnie prowadził - konkluduje.
Przywróciła mi życie
Po chwili namysłu opowiada o jeszcze jednym nadzwyczajnym wydarzeniu: - W niemieckiej niewoli zachorowałem na zapalenie opon mózgowych. Trafiłem do szpitala. Strasznie bolała mnie głowa. Jęczałem. Siostra zakonna - pielęgniarka zaczęła na mnie krzyczeć, żebym się uciszył. Ale mnie było już wszystko jedno. Lekarz, który wówczas wszedł, powiedział, że nie ma już dla mnie ratunku i za chwilę skończy się mój żywot. Kiedy wyszedł, zapadłem w sen. Śniło mi się, że przychodzi lekarz, żeby mnie jeszcze zbadać. Otworzyłem oczy i spotkało mnie rozczarowanie, bo go nie zobaczyłem. Nie było nikogo. Potem znów usnąłem i nagle przestała mnie boleć głowa. I czułem, jak zachodzą we mnie zmiany - że piersi się otwierają i wchodzi we mnie jakiś mały człowieczek. Znowu usnąłem. Kiedy się obudziłem, nic mi już nie było. Nie czułem żadnego bólu. Leżałem przez całą noc i rano byłem już zdrowy. Wiem, że to Matka Najświętsza mnie uzdrowiła, że to Ona przywróciła mi życie i zdrowie i za to Jej bardzo dziękuję.
- Opowiedziałem swoją historii po to, żeby ludzie wiedzieli, że Bóg istnieje, że wszystkimi się opiekuje i czyni cuda. Nie przestanę wierzyć też we wstawiennictwo Matki Najświętszej. Mam chorą żonę, sparaliżowaną, po dwóch wylewach, która nie może mówić ani jeść. Modlę się i proszę Matkę Najświętszą o cud, żeby ją uzdrowiła. Żebym, póki jeszcze oczu nie zamknę, mógł z nią rozmawiać, mógł się z nią jeszcze kiedyś modlić i dziękować Bogu - mówi ze wzruszeniem w głosie.
Józef Grzegorzewski złożył w podzięce dwa wotywne ryngrafy - Matce Bożej na Jasnej Górze i św. Józefowi w Kaliszu.
Henryk Bejda
W: Cuda i łaski Boże, nr 4/2004
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz